„Jak ja się później rozbiorę do krótkich „gaci” i koszulki na krótki rękaw? Przerażające! Tramwaj wypełniony po brzegi biegaczami, a ja wśród nich, również jako biegacz; uwielbiam to.”
Orlen Warsaw Marathon, a konkretnie bieg OSHEE 10km to był mój drugi start w tym sezonie. Jubileuszowy, ponieważ rok temu po raz pierwszy wzięłam udział w biegu masowym właśnie na tej imprezie. A więc rocznica – czułam się zobowiązana do super wyniku. Jednak nie byłam pewna swoich możliwości. Jak skończyło się dla mnie to 10 kilometrów?
Początek, czyli emocje level max
Start o godzinie 8:45. Wcześnie. Wstałam po 5, żeby na spokojnie zjeść i obudzić dobrze organizm. Wszystko na spokojnie. Wyszłam z domu w ciepłych dresach, strasznie wiało i było po prostu zimno. Jak ja się później rozbiorę do krótkich „gaci” i koszulki na krótki rękaw? Przerażające! Tramwaj wypełniony po brzegi biegaczami, a ja wśród nich, również jako biegacz; uwielbiam to. Przy depozytach na „raz, dwa, trzy…” pozbyłam się ciepłej bluzy i spodni dresowych. Gorąca herbata w punkcie odżywczym ratowała jako tako sytuację. Naprawdę, wielki lajk za to ode mnie i większości biegaczy. Jestem pewna!
Cel?
Przed startem przybiłam „piąteczkę” z biegowym kumplem, Mariuszem i rozdzieliliśmy się do swoich stref czasowych. Skubany biega 10km na poziomie 38/39 minut! Mistrz! Może kiedyś z nim pobiegnę. Wchodząc w tłum biegaczy w swojej strefie zerknęłam na pacemaker’ów na 55 minut – tak, chce przebiec Orlen w 55 minut. Trzymam się ich. Postanowione. Rok temu byłam szczęśliwa, ponieważ przebiegłam trasę bez żadnego marszu i niespodziewanie poniżej jednej godziny. Dwie sekundy, ale zawsze poniżej! Teraz cel był już innego sortu. Meta miała zweryfikować, jak zimowe treningi przygotowały mnie do pierwszych, wiosennych startów. Pomału zaczęłam się stresować, wiedziałam, że podchodzę do tego biegu ambitnie – możliwe, że zbyt ambitnie.
Wszystko na jedną kartę – start!
Ruszyliśmy. Przebiegliśmy pierwsze 300 metrów – fala się zatrzymała. A czas leci. Znowu zaczęliśmy bieg. To samo! Głośny chór niezadowolenia biegaczy. Frustracja, irytacja. Wielu z nas ma ochotę na super czas, na życiówkę, a tu… Okej, ruszyliśmy z nadzieją, że już żadnych zahamowań nie będzie. Na początku jak zwykle ciasno, trzymam się chłopaków na 55 minut. Zerkam, a to na jednego, a to na drugiego. Próbują nadgonić stracony na początku czas. Obawiałam się, że mnie to „zabije”. Nie było jednak tak źle. Wiedziałam, że tempo może dla mnie trochę za szybkie, ale walczyłam.
Trzymałam się blisko pacemaker’ów do 4,5 kilometra. Po długiej walce w głowie, czy ten czas, aby na pewno jest w moim zasięgu podjęłam ciężką decyzję: „Okej, Ada, nic na siłę. To Twoja rocznica biegów masowych, ale nie niszcz się dla wyniku, to żadna frajda. Zacznij się cieszyć tym biegiem, tą trasą, celebruj, nie goń, skoro czujesz, że to ponad Twoje aktualne możliwości, na wszystko przyjdzie czas”. Zrobiłam szybki rachunek sumienia z zimy i może faktycznie nie było aż tak solidnie?
Odpuściłam, byłam zła, nie zwolniłam mocno, wydawało mi się, że to pacemakerzy ostro przyspieszyli. W końcu zaczęłam zerkać na zegarek, obserwować międzyczasy. 5:15, 5:24. Zaraz, zaraz.. Przecież te czasy są okej. Ile zostało do mety? 4 kilometry. To już mniej niż więcej. Utrzymaj tempo. Nie będzie źle. I choć miałam już w głowie przebiegające szybko myśli, że może powinnam zejść z trasy, że nie dam rady, że nie mam dziś siły to kontrola tempa i tętna na zegarku zweryfikowała moje podejście. Mój kolega, Mariusz, powiedział mi kiedyś, że biegnąć z pacemaker’em chciał dobić życiówkę, tak jak ja podczas Orlenu. On nie odpuścił. Zabijał się na trasie strasznie. Ale dobiegł razem z nim. O ile dobrze pamiętam 4 minuty szybciej, niż zakładała. Powiedział, żebym do końca im nie ufała. Jego słowa do mnie wróciły podczas tego startu. Miał rację! Dam radę! DAM RADĘ!
Zaczęłam mocniej stawiać nogi na trasie, zaczęłam wydłużać krok, dbałam mocno o oddech. 8 kilometr – garmin pokazuje 41 minut. Biegnąc w tempie około 5:20 osiągnę swój cel! Wszystko jest w zasięgu ręki. Mam jeszcze siłę. To ostatnie 2 kilometry. To musi się udać. Po prostu nie mogę odpuścić. Zobaczyłam wychylający się zza rogu Stadion Narodowy. Wiedziałam, że to już blisko. Że się uda. Niecierpliwiłam się tylko, że ta chwila tak wolno przychodzi. Chciałam już. Metę, tych ludzi, zatrzymać zegarek, chciałam przebiec Orlen w 55 minut! Wbiegłam w ostatni zakręt, źle oszacowałam ostatnią prostą, sądziłam, że jest krótsza i zaczęłam finiszować po swojemu, czyli wrzuciłam 6 bieg. Gnałam jak najszybciej i najmocniej mogłam. Robię to zawsze i uwielbiam to. Za barierkami zauważyłam Mariusza, który biegł równo ze mną i dopingował mnie, podpowiadał, jak biec, co robić, żeby było lepiej. To było niesamowite. Niestety, zaczęłam słabnąć, wykorzystałam swoje nitro za wcześnie. Szkoda. Lubię finiszować w swoim stylu. Oddychałam łapczywie, z wielkim ciężarem. Nie miałam już mocy w nogach, w ogóle ich nie czułam. Ale biegłam. Na oparach z szeroko otwartą buzią walcząc o powietrze.
Meta. Zegarek stop. 53 minuty 12 sekund. Co…?! 53 minuty 12 sekund!!! Uśmiechnęłam się, schowałam twarz w dłonie i zaczęłam się śmiać. Nie wierzyłam, czego właśnie dokonałam. Poprawiłam swój czas o jakieś 5 minut! A przecież chciałam jedynie 55 minut, przecież już się poddałam na trasie, nie liczyłam na nic. Jasne, ponownie podjęłam walkę, ale 53 minuty i 12 sekund? Szaleństwo! Zasłużyłam na dużą pizzę!
A po swojej mecie.. Przede mną jeszcze jedna!
Wygadałam się Mariuszowi, wyskakałam, wycieszyłam. Kiedy na poważnie zaczęliśmy już marznąć poszliśmy do depozytów, żeby się przebrać. Z wielką przyjemnością wskoczyłam w ciepłe, suche dresy. Zerknęłam na telebim. Przecież zaraz finiszuje maraton! Dobiłam do barierek, zostały im ostatnie 4 kilometry! Artur Kozłowski na czele z ogromną przewagą! To niemożliwe! Za nim Henryk Szost, nasz mistrz! Artur biegnie po swoje, nikt nie ma szansy go wyprzedzić. Nikt go już nie dogoni, nie zmierzy się z nim przed metą łeb w łeb. Król Artur wbiega na ostatnią prostą, samotnie, zwycięsko. Wszyscy krzyczą, dopingują go w ostatnich metrach. To jest jego czas, to jego chwila. Wszyscy patrzą tylko na niego. Widzę go. Meta. Artur Kozłowski wygrywa Orlen Warsaw Maraton, a tym samym 86. Mistrzostwa Polski w Maratonie Mężczyzn! Za nim, na drugim miejscu dobiega Henio Szost, w równie pięknym stylu! I obydwoje jadą do Rio de Janeiro na Mistrzostwa Olimpijskie! Czy ten dzień może być lepszy? Jestem szczęśliwa.
Wielkie WOW
Myśląc o sezonie 2016 w biegach zawsze myślami byłam najsilniej przy pokonaniu mojego pierwszego półmaratonu. To był mój otwierający start, dałam pięknie radę, naprawdę niesamowity bieg. Ale zupełnie nie doceniłam wagi biegu OSHEE 10km. Możliwe, że to właśnie on był tym najważniejszym w tym sezonie. Był sprawdzianem mojej formy. Był jubileuszem. To tu, tak naprawdę sprawdziłam swoje możliwości i zdobyłam cenne doświadczenie.
OWM to Narodowe Święto Biegania; jedna z największych imprez biegowych w Polsce, która ściąga do Warszawy kilkadziesiąt tysięcy zawodników z całego świata! Wspaniała organizacja całego eventu, który tworzą tysiące ludzi przez wiele dni na błoniach Stadionu Narodowego. To wielkie sportowe emocje, niezastąpione wsparcie kibiców na trasie, ale przede wszystkim nieoceniona, olbrzymia pomoc i czujność wolontariuszy bez których my, biegacze nie dalibyśmy rady. Naprawdę! Są kibicami wyjątkowymi, którzy pomagają na starcie, w trasie i na mecie. Ukłony dla nich wszystkich do samego pasa.
Orlen to nie tylko bieg. To ogromne przedsięwzięcie. To tysiące ludzi, którzy starają się, aby wszystko wypaliło. Ludzie techniczni, kierowcy, fizjoterapeuci, ochrona, sponsorzy, dziennikarze, spikerzy, sędziowie, wolontariusze, wolontariusze i jeszcze raz wolontariusze. I setki innych ludzi bez których po prostu to by się nie udało. A cała ich praca tylko po to, abyśmy mogli pobiec. Wielkie wow.
Już po wszystkim, czyli wniosków kilka
Podsumowując: mój bieg miał swoje wahania nastrojów – od euforii, poprzez złość i rezygnacje, aż do ekstazy. I choć już w siebie zwątpiłam, osiągnęłam założony na starcie rezultat i to nawet z nie byle jaką nawiązką! To było dla mnie trudne wyzwanie biegowe, choć ten dystans biegałam już wiele razy. Każdy start to dla mnie bardzo ważna lekcja. Co wyszło tym razem? Umiesz liczyć, licz na siebie. Opracuj sobie swoją własną strategię, wyznacz międzyczasy, trzymaj się ich. Pacemakerzy to złota pomoc na trasie, ale pamiętaj – to jest Twój bieg i przebiegnij go według własnych zasad. Mierz zamiar na własne siły, nie ludzi biegnących wokół siebie. Zastosuj swoje sprawdzone sposoby. Skup się, rób swoje. Przejdź dzielnie przez zwątpienia, poczuj swoje słabości. Nie bagatelizuj ich, poszukaj szybko w czeluściach swojego umysłu swojego pozytywnego myślenia. Wmawiaj sobie, a po chwili we wszystko uwierzysz. Postaraj się rozmawiać ze sobą w głowie rozsądnie, mądrze, ale jednocześnie, jak biegowy szaleniec (bo przecież nimi jesteśmy!). I jedna z ważniejszych rzeczy: nie daj się ponieść emocjom i szanuj nawet ten najkrótszy dystans ostatnich metrów! Ja popełniłam ten błąd na ostatniej prostej. Nie był kosztowny, ale zawsze mogłoby go po prostu nie być.
I nigdy, ale to przenigdy nie pozwólcie, aby opuściła Was determinacja i wola walki, bo to właśnie dzięki nim przekraczamy swoje własne granice.