Do marcowego startu w Gdyni byłam merytorycznie przygotowana: przeczytałam książkę, która bardzo mnie zmotywowała i pozwoliła „określić” cel startowy. Trenowałam pilnie: w chłodzie, śniegu, deszczu, na wietrze… Ale czy na pewno…?
Plan B
No dobra, przyznaję się… Był też PLAN B: przebierać nogami od startu do mety, nie zapominając o oddychaniu. Niby nic takiego, a jednak w praktyce zawsze wszystko wychodziło i wychodzi inaczej.
Półmaraton Gdynia 2017
Przejdźmy jednak do sedna. Niedziela, 19 marca 2017, pobudka 5.30, cel na ten dzień – Półmaraton Gdynia. Cel pośredni, przygotowujący do kolejnych tegorocznych startów, z finałem w postaci Prime Food Triathlon Przechlewo 2017 (tak na deser ;)). Wyjeżdżamy skoro świt, mocną TRIpakową ekipą, z dobrymi humorami, z glikogenem w mięśniach i z zapasem cukrów prostych (pralinki TriOli przepyszne, może kiedyś uda mi się „podkraść” przepis?!) Odebrane pakiety już na nas czekają (dzięki Daga), przebieranie i czesanie idzie dość sprawnie, do tego obowiązkowa sesja foto…
Jeszcze okrzyk bojowy przed startem… A może to we mnie coś krzyczy? Albo w radio? W uszach słyszę tylko rytmiczne: „biegnij przed siebie, kierunek trzymaj, z wiatrem i pod wiatr…”) i razem z innymi idę szukać stref startowych. Wtłoczona między bramki w prawie siedmiotysięcznym tłumie czuję się trochę nieswojo (rety, cała gmina Przechlewo nie ma tylu mieszkańców!). Wszyscy wyglądają profesjonalnie, rzucają hasła o tempie, tętnie, aż w końcu pikają GPSy… I co ja robię tu? Po co mi to? Czy naprawdę chcę opuścić strefę startową, a jednocześnie swoją strefę komfortu? Czy chcę za chwilę być spocona, zmęczona, dysząca, oddychając tym samym powietrzem z tymi tysiącami ludzi, niecierpliwie rozgrzewającymi się obok? Oczywiście, że TAK! Już mi w nogach burczy. Czuję biegowy głód! 😉
10.00:
ruszyli najlepsi i najszybsi – elita, co oznacza, że mam jeszcze 6 minut tuptania w miejscu. Jest trochę zimno, moje nogi są nieco sztywne, uśmiech też sztywny (ale ważne, że jest). Nie martwię się jednak tym, bo wiem, że za chwilę się rozgrzeję. Czekam, czekam i wreszcie… START! Biegnę, mijam, wyprzedzam, jestem wyprzedzana, jestem częścią pędzącego tłumu. Przestawiam tryb „myślę” na tryb „gnam”… Czuję, że jestem tylko pędem, energią, oddechem i będzie tak aż do mety. Jak wielotysięcznonogie zwierzę razem z pozostałymi uczestnikami „łykamy” kilometr za kilometrem, pochłaniając tlen i biegnąc przed siebie. Na pierwszych kilometrach jest jeszcze lekko, może nawet przyjemnie.
Pętle trasy pozwalają mi obserwować prowadzących: biegną tak lekko, jakby unosili się nad asfaltem. W tłumie wypatruję swoich – jest TriDarek! Czuję, że mam siły, więc krzyczę: DAWAJ DAREK i dalej biegnę przed siebie, nie licząc kilometrów.
7. kilometr
jednak zauważam, bo jest to punkt zmiany sztafet. Przemyka mi nawet przez myśl, że mogłam brać udział w sztafecie (już byłoby po robocie), a to dopiero 1/3 całej trasy. Zbieram się jednak w sobie, myślę: „dasz radę, nie jesteś tu sama, na 10. kilometrze w nagrodę napijesz się wody”. Wypatruję flag z oznaczeniem kilometrów, jakby były to punkty czerpania energii. Po każdym takim pit-stopie czuję, że odżywam na nowo, aż tu na 12. kilometrze przypomina mi się, że trzeba coś zjeść. Nie chcę otwierać żelu, bo jeszcze nie bardzo to mi wychodzi, dlatego wrzucam do ust żelki i żuję te dwa słodkie „energetyczne gluty” przez następny kilometr.
Czuję dwa kopniaki mocy na trasie: TriDaga, która pojawia się co kilka kilometrów na trasie (a może to tylko de javu?), niesamowicie motywując do walki o cenne sekundy i chłopak bez obu ramion, który mnie wyprzedził. Biegł, balansował ciałem, patrzyłam się na jego plecy, aż zupełnie zniknął mi z pola widzenia…
18. kilometr
To podbieg Świętojańską, a w mięśniach powoli mości się zmęczenie Doping jest jednak tak głośny, kibice tak fantastyczni,, że nie słyszę swoich myśli. Podszepty, żeby zwolnić, odpocząć w truchcie, oddech uspokoić, wody się napić, może nawet przejść kawałeczek? Bardzo dobrze, że tego nie słyszę! 🙂
Tuż za ostatnim punktem żywieniowym dogania mnie TriTomek i jest to najlepsze, co może mnie w tym momencie spotkać. Lekko przyspieszamy, co znaczy, że jeszcze nie umieram. Po raz kolejny przekonuję się, ze Tomkiem naprawdę można kraść sekundy!
Biegnę, biegnę i jest i ona… META!!! Czuję medal wieszany na szyi, szczęście, endorfiny i to wrażenie, że wszystko jest możliwe. Znacie to uczucie doskonałej harmonii ze wszechświatem? To jest właśnie ten moment.
Osiągnięty czas?
1:47:35 w kategorii K-40, czyli ŻYCIÓWECZKA. Wiem, że dla większości moich TRIznajomych wykręcenie takiego czasu to pestka (tempo mocno towarzyskie, plotkowo-śmiechowe), ale dla mnie to prawdziwe wyzwanie, które udało mi się pokonać! A już za kilka tygodni kolejny start z cyklu „Dogonić Kenijczyków”, czyli maraton! Obiecuję, ja Wam jeszcze pokażę!
Becia