Relacja z Tatrzańskiego Biegu pod Górę 2012

obrazek_news

2 Maja 2012

Obolali i zmęczeni doprowadzamy się do ładu w naszym przytulnym pokoju w schronisku nad Morskim Okiem. Ktoś czyta książkę. Ktoś naciera spaloną twarz kremem. Jeszcze ktoś inny pije ulubioną herbatę spoglądając na bajkowy krajobraz wyłaniający się za balkonem. Jakby wszystkie szczyty próbowały za wszelką cenę wyrwać się z okowów lodu i śniegu przy akompaniamencie ostrego majowego słońca. Widok wyjątkowy. Całą tą senną atmosferę burzy pukanie do drzwi. Śmiało wchodzi przez drzwi młody, rozgadany i nieogolony facet z pytaniem czy nie przechowamy mu rzeczy na kilka godzin. Po kilkunastu minutach rozmowy i żartów, rzuca propozycję: „Bieg na Kasprowy Wierch w październiku. Startujecie?” „Oszalałeś?! Nigdy w życiu!”.

19 Października 2012

Dochodzi godzina 6:00. Do Zakopanego mamy jeszcze tylko kilkanaście kilometrów pustą o tej porze zakopianką. Niebo jest krystalicznie czyste i po chwili wahania decydujemy, że wschód słońca powitamy na szczycie Gubałówki. Jedziemy wąską i dziurawą drogą, wyprowadzającą nas pod samą górną stację kolejki terenowo – liniowej. Panuje niezwykła cisza. Tylko lokalne burki budzą swoich panów, którzy nieufnie zerkają na nas z okien drewnianych chat. Schodzimy na wielki drewniany taras i w ciszy podziwiamy budzący się nowy dzień nad Tatrami. Niebo mieni się we wszystkich odcieniach czerwieni. Tylko gdzieś tam wysoko na grani, świeci małe wiszące nad przepaścią światełko. To górna stacja kolejki na Kasprowy Wierch. 

Kasprowy Wierch. Cel pielgrzymek milionów niedzielnych turystów czekających kilkanaście godzin w kolejce na wjazd na szczyt, gdzie po pstryknięciu setek zdjęć i najedzeniu się pizzą, zjeżdżają dumnie do Kuźnic. Góra, która budzi politowanie i jest omijana z daleka przez wytrawnych turystów i taterników. Senny koszmar ratowników TOPR, którzy zawsze mają tutaj ręce pełne roboty. Dramatyczny przystanek dla dziesiątek podhalańskich kurierów, podczas walki z hitlerowską okupacją w czasie II wojny światowej. Miejsce narodzin legend polskiego narciarstwa alpejskiego. Góra o wielkim znaczeniu kulturowym i historycznym, która jest częścią naszego dziedzictwa narodowego.

20 października 2012

Kasprowy Wierch jest dziś areną jednego z najbardziej wyjątkowych biegów górskich w Polsce – Alpin Sport Tatrzańskiego Biegu pod Górę. Morderczy 8,5 km podbieg na szczyt Kasprowego Wierchu z Ronda Jana Pawła II, podczas którego pokonuje się różnice wzniesień 1072m. Wyzwanie dla biegaczy, które przybliża ideę zapisaną w przysiędze ratowników TOPR. „Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że dopóki zdrów jestem bez względu na porę roku, dnia i stan pogody stawię się i udam się w góry”. Nie przypadkowo użyłem tutaj fragmentu przysięgi. Co więcej bieg na tym dystansie jest jednym z wielu egzaminów sprawnościowych, przez które muszą przebrnąć kandydaci na ratowników tatrzańskiego pogotowia. Sprawdzian uznaje się za zdany, jeżeli kandydat wbiegnie na Kasprowy Wierch w czasie 1h i ilości minut odpowiadających jego wiekowi. Dla mnie ta bariera stanowiła 84 minuty. Na starcie stanęła nasza niewielka 4 osobowa grupa biegaczy. Składała się ona z ciekawych osobistości. Najmłodszy Borys, czołowy polski kolarz górski cross-country, 9 zawodnik w Polsce. Tomek, taternik i dwukrotny uczestnik triatlonu half ironman w Suszu. Brat Marcin, początkujący taternik i biegacz oraz ja – biegacz, maratończyk, początkujący taternik.

Poranek w dniu startu w żadnym razie nie przypominał typowego jesiennego poranka. Bezchmurne niebo, ostre słońce i ciepły wiatr zwiastowały doskonale warunki dla biegaczy. Od wczesnego ranka krzątaliśmy się po pokoju jedząc śniadanie i szukając zagubionych skarpetek. Ciągle trwała gorąca dyskusja jak się ubrać. Kalendarzowa jesień w pełni, a za oknem pogoda wręcz letnia! Ostatecznie sprawiedliwie stwierdziliśmy, że nikt z nas nie ma idealnego stroju na taka pogodę i warunki. Całą ekipa wyruszyliśmy samochodem pod rondo Jana Pawła II. Humory dopisywały, a w pobliżu miejsca startu już trwały pierwsze gorączkowe rozgrzewki. My spokojnym truchtem pobiegliśmy w stronę Kuźnic, a potem rozciągaliśmy się na terenie Centralnego Ośrodka Sportu położonego w sąsiedztwie startu. Wokoło nas szło w stronę Kuźnic wielu zdziwionych i zaciekawionych turystów, których poruszył widok tylu biegaczy o tej porze roku. Zadawali pytania, pstrykali zdjęcia i życzyli powodzenia na trasie. Dla nich byliśmy czystymi wariatami! 

Nerwowo spoglądałem przed siebie i czekałem na wystrzał startera. Wokoło mnie już trwała walka o pierwsze miejsca na stracie. Z doświadczeń z lat poprzednich wiadomo było, że za Myślenickimi Turniami wyprzedzanie będzie praktycznie niemożliwe, dlatego każdy z biegaczy chciał do tego miejsca uplasować się jak na najwyższej pozycji. Nagle huk, dym i ruszyliśmy w stronę Kuźnic! Bieg asfaltową drogą był dopiero rozgrzewką przed tym co czekało na nas setki metrów wyżej. Tak jak się spodziewałem wielu biegaczy wyrwało szaleńczo do przodu. Ja jednak starałem się nie poddawać emocjom i rozsądnie dobiec do początku szlaku, gdzie rozpocznie się prawdziwa selekcja. Po ponad 10 minutach byłem już przy dolnej stacji kolejki na Kasprowy. Mięśnie łydek, które nie są przyzwyczajone do takiej intensywnej pracy dawały już o sobie znać. Spodziewałem się tego rodzaju bólu. Znałem go z wiosennych podbiegów nad Morskie Oko. Ten ból będzie mi towarzyszył do samej mety. Musiałem teraz przyjąć taktykę szybkich podbiegów i możliwie jak największego wypoczynku na relatywnie płaskich odcinkach. Tylko taka zasada dawała jakąkolwiek ulgę nogom. Zakręt w lewo i ostro w górę po skalnej, bardzo niewygodnej drodze prowadzącej na Kalatówki. Zaczęło się. Krótkie kroki, utrzymanie równego oddechu i wyszukiwanie płaskich skał, aby przypadkiem nie skręcić kostki. Po 2 minutach męczarni na tej drodze, mijam drogowskaz z informacją „Kasprowy Wierch 3h”. Czy to realne, aby przebiec ten dystans w blisko 2h krócej? Nie sprowadza mnie to na ziemię i nie weryfikuje planów. Uświadamiam sobie tylko, ile muszę dać z siebie i jak bardzo muszę walczyć z sobą, aby być silniejszy od góry. Przez 20 minut trwa mecząca monotonia. Podbieg, wypłaszczenie, podbieg, wypłaszczenie i tak bez końca. Tatrzański las robił magiczne wrażenie o tej porze roku. Urzekał odcieniami żółci i czerwieni. Skały błyszczały się od porannej rosy, a lekki zapach świerków unosił się w powietrzu. Krajobraz zupełnie nie wkomponował się w atmosferę biegu. Uspokajał i wyciszał. Z perspektywy czasu lepiej byłoby zabrać plecak, aparat i leniwie powłóczyć się po szlaku w kierunku szczytu niż w szaleńczym tempie pokonywać drogę do góry. Praktycznie już po pierwszych 500m, od wbiegnięcia na szlak pojawiali się idący biegacze. Ja wcześniej powiedziałem sobie, że mimo wszystko całą drogę muszę przebiec. Jakie było moje zdziwienie, gdy na bardziej stromym podbiegu instynktownie zacząłem maszerować. Było dużo wygodniej. Krok się wydłużył i mniej obciążał mięśnie łydek, a w dodatku szło się niewiele wolniej niż podczas biegu. Jednak to działało tylko na stromych podbiegach, a tak to biegiem wdrapywało się metr po metrze na górę. Po mniej więcej 40 minutach biegu dobiegłem łagodnym łukiem do Myślenickich Turni – stacji pośredniej kolejki liniowej na Kasprowy Wierch. Stąd było już tylko 600m w pionie do mety. Grupka kibiców oklaskami doprowadziła nas do kamiennego, wąskiego odcinka szlaku idącego w lesie. Po wyjściu z granicy lasu rywalizacja nabrała kolorytu. Dobiegnięcie do rywala, krótki odpoczynek w jego cieniu, nerwowe planowanie kroku i atak. Ramię w ramię, lekkie potrącenie barkiem i walka o przyzwoity kamień wygrana! Jestem o kolejną pozycję do przodu. Trzeba było wykazać się sprawnością tatrzańskiej kozicy przy skakaniu na kolejne kamienie i wyprzedzaniu rywali. Na szczęście doświadczenie zdobyte podczas całych dni spędzonych w Tatrach procentowało. Zaufanie do własnych umiejętności i idealna symbioza skały z stopą powodowało, że coraz szybciej pokonywałem kolejne metry w górę i z łatwością doganiałem kolejnych rywali. Dwa kilometry przed metą szlak przycinał północne stoki Kasprowego Wierchu łagodnymi trawersami, co pozwalało na swobodne wyprzedzanie i chwile wytchnienia dla serca i nóg. Były to najciekawsze fragmenty trasy. Było stąd widać piękna panoramę Tatr Zachodnich i południowe stoki Giewontu. Poranni turyści stali wzdłuż szlaku i z niemym podziwem uśmiechali się do nas i częstowali wodą. Nie tylko rywalizacja była częścią biegu. Byłem świadkiem wielu niezwykłych obrazów. Gdy nieznajomi sobie biegacze pomagali sobie wzajemnie wedrzeć się na wyższe stopnie skalne. Poruszający moment, gdy wyprzedzający biegacz oddawał obcemu, wolniejszemu koledze własny bidon z wodą. Gdzie, słowa „Stary, trzymaj się. Widzimy się na mecie” były elementem każdego wyprzedzania. Na ironię większość z wyprzedzanych nie potrafiła z wysiłku wypowiedzieć żadnego zrozumiałego słowa. Za to wszyscy szczerymi uśmiechami motywowali siebie nawzajem do walki. Nie do walki z rywalami. Lecz do walki z własnymi słabościami. Uważam, że nie można porównać tej górskiej życzliwości z życzliwością na trasie półmaratonu czy maratonu. To była jedyna w sobie jedność ludzi owładniętych miłością do Tatr, gdzie każdy, nawet morderczy wysiłek sprawiał niezwykłą satysfakcję. Wielu z nich oddało serce na tych nierównych skałach. Staram sobie wyobrazić emocje najstarszych uczestników tego biegu. Wyobrazić sobie jak lata temu, szli za rękę z swoimi ojcami po tych samych kamieniach, po których już będą maszerować z swoimi dziećmi, a potem wnukami. Wyobrazić ile doświadczeń zdobyli na tych szlakach i ile nabrali szacunku do wyniosłych szczytów. Czas ulatuje, nasze ciała się starzeją, a te szczyty stoją tak samo dumnie jak wtedy, gdy bez roztropności biegaliśmy po nich jako małe dzieci. Ogromne szczęście i proza życia w czystej postaci.

Widoki i lekkie podmuchy wiatru zza grani pozwalały zabić ból i dawały zapomnieć o uciekającym oddechu. Meta była już na wyciągnięcie ręki. Lekkie trawersy przemieniły się w bardzo stromy podbieg. Nie było szans na równy marsz, a o biegu już dawno zapomniałem. Serce waliło jak opętane, nie nadążając transportować krew do mięśni. Nie myślało się o bólu, najważniejsze było złapanie oddechu. Schwytanie tych kilku gram tlenu w tym i tak rozrzedzonym powietrzu. 200, 100 i 50 m do mety i wtedy uświadamiam sobie potęgę wiary w własne siły. Gdyby nie to, że był wyścig to poddałbym się już setki metrów niżej, a tutaj nadal walczę. Ciało upomina się o tlen, łydki passują, ale jakaś niezwykła siła nie pozwala zatrzymać się nogom. Dzięki temu mijam metę z czasem 1:14:31. Pamiętam, że z wyczerpania zawiesiłem się na dłoni organizatora, który gratulował wszystkim biegaczom na mecie. Mięśnie momentalnie zastygły i nie pozwoliły się ruszać. Usiadłem obok Borysa, który był na szczycie 5 minut przede mną. Dochodząc do siebie, wyczekaliśmy na Tomka i Marcina, którzy pozostali jeszcze na trasie. Wszyscy, którzy dotarli do mety tego wyjątkowego biegu doświadczyli niezwykłych przeżyć sportowych i duchowych. Tatry o tej porze roku chyba nigdy nie były tak łaskawe i niezwykle spokojne. Od samego rana słońce leniwie oświetlało szczyt Kasprowego, a sylwetka Świnicy zdawała się bardziej przyjazna. Tafle stawów Gąsienicowych marszczyły się pod wpływem wiatru schodzącego z ogrzanej grani Kościelca. Tylko oklaski kibiców i krzyki triumfu mąciły ten wszechobecny spokój. 

Dla uświadomienia ogromnego wysiłku, przedstawię dane pomiarowe z mojego pulsometru: średni puls – 189 bpm, maksymalny puls – 203 bpm. Na szczęście, wszystkim z naszej paczki udało się zdać test TOPR. Dla mnie był to niezwykły i wyjątkowy bieg. Tego jesiennego dnia udało mi się połączyć moją górska pasję ze sportem, który dopiero poznaję, a który zaczął sprawiać mi wielką przyjemność i satysfakcję. Każdemu z Was życzę takich doświadczeń i tak silnych emocji. Połączenia czegoś, co kochamy z czymś, w czym jesteśmy dobrzy i wytrwali. „Żyje się tylko dla przeżyć” – pisał Janusz Leon Wiśniewski. Pragnę nadal z tym hasłem startować w kolejnych wymagających biegach i podejmować coraz trudniejsze wyzwania, aby dzięki temu stanąć kiedyś, no nie wiem…. na Dachu Świata.

Marcin Iwanowski